piątek, 26 czerwca 2015

"Szanuj trenera swojego...

... możesz mieć gorszego" :) Jakie są najważniejsze elementy, które składają się na to, żeby nazwać siłownię "dobrą"? Wykwalifikowana kadra? Oczywiście. Dobry sprzęt? No jasne. Duża przestrzeń? Pewnie. Jeszcze urozmaicony grafik, dogodne godziny otwarcia, no i akceptowanie kart sportowych bez dodatkowych opłat.

No dobra, wszystko fajnie, ale dla mnie to nie wystarczy. Jest jeden element, bez którego siłownia z nawet najdroższym, najlepszym sprzętem, otwarta "na okrągło" i z całym wachlarzem treningów, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie, nie ma według mnie racji bytu. Tym elementem jest ATMOSFERA podczas treningów. A atmosferę tworzą ludzie.

Jako, że odkurzyłam nareszcie swoją kartę sportową i zaczęłam regularnie chodzić na treningi, odwiedzałam różne siłownie. W zależności od tego, jaka godzina lub jakie zajęcia mi odpowiadały, zwiedzałam stołeczne kluby, niczym Indiana Jones zwiedzający egzotyczne zakątki świata. No i z tą atmosferą bywało różnie. Rozpoczynając swoją przygodę z fitnessem, wyszłam z założenia, że nie chcę, aby ktokolwiek się nade mną litował. Wiedziałam, że będzie bolało. I że chcę na każdym treningu dostawać porządny wycisk, taki jak dostałam na pierwszym porządnym treningu.

Szybko przekonałam się jednak, że na niektórych treningach, czy raczej: u niektórych trenerów, nie mogę liczyć na wycisk, jeżeli sama sobie wycisku nie dam. Spotkało mnie kilka ciekawych przygód z trenerami fitness.

Kiedyś zawitałam do jednej z siłowni na trening Tabata. Cała szczęśliwa i zadowolona nie mogłam się doczekać zajęć, myśląc: "Tak, będzie wycisk, będę się wyczołgiwać z sali!". Po czym mój entuzjazm opadł niczym przekłuty balon, kiedy trenerka podeszła do mnie i powiedziała głosem rodem z nagrań relaksacyjnych: "Cześć, widzę, że jesteś tu pierwszy raz. Będzie ciężko. Jak nie będziesz dawała rady, to przerwij, usiądź, odpocznij". Say whaaat?! Ja przyszłam na trening, żeby się, co tu dużo gadać, skatować i napocić, a nie, żeby mnie ktoś głaskał po głowie i pozwalał odpuszczać. Cóż, trening zrobiłam, ale nie dał mi tego kopa i tej satysfakcji, które powinien.

Spotkałam też kilkoro trenerów, którzy wyglądali, jakby zostali na siłę przyciągnięci na zajęcia, mając dużo lepsze rzeczy do roboty. Trenerów, dla których ten zawód jest tylko pracą i nie ma w tym żadnej pasji ani motywacji. Podziwiam ludzi chodzących na tak prowadzone zajęcia. Ileż motywacji musi mieć w sobie takie osoby! Szacun.

Jednak moim ulubionym przykładem jest, i chyba na zawsze pozostanie przypadek, w którym po treningu wyszłam z siłowni wściekła jak stado os. Zdarzyło mi się to raz. Poszłam na pewne zajęcia fitness w pewnej siłowni. Dziarskim krokiem weszłam do sali, gdzie powitał mnie tłum ludzi. I on. Narcyz, Adonis, Apollo i Mister World w jednej osobie. "Klękajcie narody, jestem taki cudowny, a wy, nędzne robaki, nie jesteście godni całować mi stóp." Fuj, gościu, nie chcę, pewnie masz tam hodowlę grzybów. Pierwsza myśl: "Trudno, przecież nie wyjdę teraz". Trener jednak dalej pławił się w swoim blasku chwały (czemuż, ach czemuż, nie wzięłam okularów przeciwsłonecznych?). Cóż, ciekawie się zaczęło. Później padło standardowe pytanie: Kto jest pierwszy raz? A po podniesieniu przez nowicjuszy rąk, komentarz "To teraz osoby, które chodzą już jakiś czas, patrzą z góry na nowych i się uśmiechają". Dooobra. Może i jestem niska, ale nikt nie będzie na mnie patrzył z góry. Trening jakoś przeżyłam, choć w głowie miałam myśl "Ja chcę na swojego crossa!". I szczęście miała szalona hybryda bogów olimpijskich, że nie podeszła mnie krytykować, bo ja nie muszę długo szukać ciętej riposty. A pan trener innych krytykował z zapałem psa goniącego własny ogon. "Ojej, nie dajesz rady? Może ci wiadro podstawię? Nie będziesz mi wymiotować na podłogę". Może to miały być żarty. Ale chyba zrozumiałe tylko w jakimś alternatywnym wszechświecie. Z siłowni wyszłam wściekła, ale szybko cała ta sytuacja zaczęła mnie śmieszyć.

Następnego dnia wróciłam na swoją siłownię, na swój ulubiony trening. Tam poczułam się jak w domu. Każdy uśmiechnięty, każdy z dobrym humorem, każdy lekko zestresowany "Ile burpees każą dzisiaj zrobić?". Ale widać było, że jesteśmy u siebie. Że to jest to. Ale to cały czas były moje początki i czarno widziałam swoją przyjaźń ze sztangą (Błagam, nie chcę być Pudzianem!!!). Wciąż się obawiałam tego, że to męski sport. No i, tak jak się spodziewałam, padło magiczne zdanie: "każdy bierze sztangę". No to poszłam, wzięłam ten gryf, zaciski i 6 kilo talerzy i zmontowałam to wszystko. I wtedy napotkałam karcący wzrok trenera. "Co to jest?". "Eeee, sztanga?" - moja pewność siebie lekko się zachwiała (Za dużo, czy jak?). "Chodź ze mną". Podeszliśmy do stojaka z talerzami i dostałam jeszcze 4 kolejne kilogramy. "Oszalałeś?! Ja tego nawet nie podniosę!!!" "Podniesiesz, podniesiesz.". Nie wierzyłam. Ale podniosłam. Nie wiem, jak wówczas to zrobiłam z moją marną siłą i mięśniami otulonymi ochronną warstwą tłuszczu niczym drzewa na zimę. Ale zrobiłam. Wykonałam trening zaplanowany na ten dzień. I byłam z siebie dumna. Co prawda, cierpiałam następnego dnia okrutne katusze (Ała, moje biedne mięśnie, mam mega zakwasy!!!), ale byłam dumna. I ten trening nauczył mnie dwóch bardzo ważnych rzeczy: siła jest w głowie, a nie tylko w mięśniach i jeżeli powiesz sobie, że nie dasz rady, to nie dasz. Oraz tego, że jeżeli trener wymaga od ciebie więcej, niż ty sobie wmawiasz, to dołóż te cholerne 4 kilogramy na sztangę, bo on wie lepiej, że dasz radę. A potem udowodnij sobie, że możesz to zrobić.

Jak powiedział Henry Ford: "Jeśli sądzisz, że potrafisz - masz rację. Jeśli sądzisz, że nie potrafisz - również masz rację".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz