niedziela, 28 czerwca 2015

"Chce ci się?" "Po co to robisz?" i kilka innych ciekawych pytań.

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z fitnessem i odchudzaniem, słyszałam różne komentarze i opinie. Było kilka osób, które nie wierzyły, że mi się uda. Które myślały, że szybko się poddam i wrócę do starego stylu życia. Nic dziwnego, wzięłam te komentarze na klatę. Nie wiem, który to już raz z kolei "brałam się za siebie" i postanawiałam schudnąć. Z tą różnicą, że tym razem miało być inaczej. Postanowiłam nie wdawać się w niepotrzebne dyskusje i słowne przekonywanie. Niech efekty przemówią same za siebie i udowodnią, że tym razem to ja miałam rację.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zawzięłam się na dobre. Zaczęłam chodzić na treningi naprawdę regularnie. Codziennie, bez żadnych wymówek. Impreza w piątek wieczorem? Ok, spoko, ale ja mam trening. Dołączę po 22:00. Może spotkamy się w weekend? Dobra, ale po 13:00, po treningu. Trzeba było ustalić pewne priorytety. Na ogół znajomi to rozumieli. Wiedzieli, że mam cel i nie zawaham się go zrealizować i tym razem nie poddam się w połowie drogi.

Sama sobie byłam i nadal jestem motywacją. Kiedy widzę, jak spadają kilogramy i centymetry, mam ochotę przenosić góry i dawać sobie jeszcze większy wycisk. Ale szybko pojawiły się negatywne komentarze znajomych. Dało mi to trochę do myślenia. Zazdrość? Lenistwo? Stare dobre polskie "Oby innym było gorzej"? Nie wiem. Na początku nawet trochę się przejmowałam, ale szybko stwierdziłam, że to nie mój problem, jeśli ktoś widzi w moim trybie życia... no cóż, problem.

Najczęściej pojawiającym się pytaniem było, i nadal jest, nieśmiertelne: "Chce ci się?". No chyba sobie zrobię koszulkę z takim napisem. To pytanie słyszę wszędzie. Przychodząc do pracy z torbą sportową. "O cześć. Co taka wielka torba?". "Idę na siłownię po pracy." "Serio? Chce ci się?". Jadę w weekend do siłowni, spotykam w autobusie kolegę / koleżankę / sąsiada / nauczyciela / Świętego Mikołaja (niepotrzebne skreślić) "O, dokąd jedziesz?" "Do siłowni. Trening mam." "Ale przecież jest 10 rano. Chce ci się?". "Hej, możemy się dzisiaj spotkać?" "Jasne, ale po 13:00. Idę do siłowni. Trening mam." "O rany, chce ci się?!". Na początku, z uśmiechem na ustach odpowiadałam: "Tak. Chce mi się. Chce mi się trenować, bo mam motywację i cel." Dość szybko jednak to pytanie zaczęło mnie wkurzać i uciekłam się do starego dobrego sarkazmu. "Chce ci się?!" "Nie, k***a, nie chce mi się. Na siłę, za uszy mnie tam wyciągają, a żebym ćwiczyła, grożą mi gorącym pogrzebaczem." B**ch please. Ciało samo się nie zrobi. Sama to się robi opona zimowa na brzuchu i cellulit na udach. Nie twierdzę, że każdy musi trenować, choć to byłoby super, może na stare lata byłyby mniejsze kolejki emerytów do lekarzy, ale dlaczego na moje "Idę na trening" ludzie wybałuszają oczy jakby zobaczyli zielonego, jadącego na jednorożcu i dzierżącego w dłoni Święty Graal ufoludka i pytają: "Chce ci się?!". Albo komentują: "Że też ci się chce. Mi by się nie chciało.". Pokusa, żeby reagować podobnie i mówić ze świętym oburzeniem: "A tobie się nie chce?! Nie chodzisz na siłownię?!" jest bardzo duża. Może za jakiś czas aktywny, a nie kanapowy styl życia będzie standardem.

Mój drugi ulubiony zestaw to mocny tandem: "Nie boisz się, że za bardzo się rozrośniesz?" oraz "Chcesz wyglądać jak facet?". Czyli klasyczna walka ze stereotypem "Jesteś kobietą. Rób tylko cardio". Okej, okej. Ja też jeszcze dość niedawno byłam zwolenniczką (ofiarą?) takiego podejścia. Teraz przy takich pytaniach pozostaje mi przewrócić oczyma i odpowiedzieć krótko: NIE. Odkąd zaczęłam trenować, nie zauważyłam, żeby głos zmienił mi się na niższy albo, żeby przybyło mi owłosienia na twarzy.... Sprawdziłam w lustrze: nadal nie mam zarostu. Więc, hip hip hurra, nie zamieniam się w faceta! A może jednak się zamienię? Może to kwestia czasu? Pierniczę, rzucam sztangę i idę potańczyć zumbę. Nie ma co ryzykować, już i tak jako kobieta mam sporo owłosienia do usuwania. Po co mi jeszcze zarost na twarzy? :)

No i jeszcze są komentarze tych życzliwych_martwiących_się_znajomych_co_to_najlepiej_wiedzą_co_dla_mnie_dobre. Oj, ta grupka to jest kreatywna. "Tyle ćwiczysz. Nie boisz się, że się uzależnisz?". "Po co się tak męczyć. Powinnaś iść na dietę. Mogę ci polecić (tu wstaw nazwę diety cud, po której schudniesz 30 kilo w 30 dni)". "To już uzależnienie". I odpowiedź na moje hasło MAM ZAKWASY: "zakwasy? O nie. nie możesz teraz ćwiczyć. Musisz odpocząć parę dni.". Założę się, że takie złote rady powstają gdzieś nad kolejnym pączusiem / eklerką / pizzą czy innym tego typu jedzeniem. Bo o wymówki łatwo. Nie poćwiczę, bo: boli mnie noga / mam zakwasy po tym jednym treningu, który zrobiłem 15 lat temu / jestem zmęczony po pracy / nie mam z kim / mam za daleko do siłowni / zepsuł mi się samochód. "Wiesz, że od siłowni też można się uzależnić". Owszem, można. Ale jeśli ja mam się od czegoś uzależnić, to niech to będzie siłownia. Bo od czekolady, kanapy i telewizora też można się uzależnić. Ale w siłowni rosną mięśnie, a na kanapie dupa. :)

P.S. Może niech osoby, które tak się obawiają, że ktoś się uzależni od siłowni, założą jakąś grupę wsparcia dla uzależnionych. "Cześć. Jestem Paweł. Nie trenuję już tydzień. Ale zaczyna mnie ciągnąć na siłownię." "Cześć Paweł. Nie martw się. Ten głód minie. Masz tu czekoladę." :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz