środa, 24 czerwca 2015

"Nie wstanę, tak będę leżał!", czyli: oj, będzie bolało.

Kiedy wreszcie podjęłam decyzję o rozpoczęciu walki o lepszą sylwetkę, przez jakiś czas nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca. Wiedziałam jedno: za nic w świecie nie pójdę na siłownię ćwiczyć na sali wśród "tych wszystkich mięśniaków" ćwiczących na tych "narzędziach tortur", których się boję i nie wiem do czego służą. A przecież nie poprosiłabym nikogo o pomoc. Ja? Taka tłusta, zakompleksiona klucha? Jeszcze by mnie wyśmiali. Przejrzałam więc w internecie grafiki różnych siłowni, klubów fitness. I zaczęłam, dość chaotycznie, uczęszczać na różne zajęcia. A to zumba, a to jakiś inny aerobik. Wtedy jeszcze miałam podejście "sztanga jest be, to dla facetów, nie chcę wyglądać jak Pudzian w spódnicy". Szukałam dla siebie miejsca.

Na zumbę poszłam kilka razy, czułam się trochę dziwacznie. Te układy jakieś takie skomplikowane, wycisku specjalnego ten trening nie dawał. Miałam pewien niedosyt. Dziwności tego rodzaju aktywności dodawał fakt, że te wszystkie kursantki zapatrzone były w instruktora jak w zdjęcie Brada Pitta z czasów jego świetności. Podejrzewam, że gdybym głośno wyraziła swój brak entuzjazmu, mogłabym zostać zatańczona na śmierć. "Nie" - stwierdziłam. "To nie dla mnie".

Później przeszłam przez serię treningów "alfabetycznych": TBC, ABT... FBI, CIA, NKWD :) . Czego dusza zapragnie. Tutaj było trochę lepiej, bo nawet i jakiś zakwas się pojawił tu czy tam. Ale to wciąż nie było to.

I tak minęło trochę czasu, aż do kolejnego przełomowego momentu. Piątek, 30. stycznia 2015. Tamtego dnia na trwających wówczas mistrzostwach świata w piłce ręcznej odbył się pamiętny, kontrowersyjny mecz Polska - Katar. Pamiętam swoją złość i myśl: "A chrzanić to! Nie chce mi się iść na żaden trening". I tu z pomocą przyszła mama, która została poproszona o ponaglające kopy w tyłek, gdyby zachciało mi się nie chcieć. Podziałało. A ponieważ na trening, który miałam w planie na ten dzień, już bym nie dojechała na czas, zajrzałam szybko na stronę siłowni, do której mam przysłowiowy rzut beretem, w celu sprawdzenia grafiku. Plan zajęć głosił: "20:45. Cross Training". Cokolwiek by to nie było. Ale, Mus jest starszy od Niechcieja, a ponieważ były to ostatnie zajęcia w tym dniu na tej konkretnej siłowni, poszłam.

Kiedy w sali fitness zobaczyłam grupę mieszaną, ucieszyłam się, że nie trafiłam na "męskie" zajęcia. Wtedy jeszcze żyłam w błogiej nieświadomości, w jaką paszczę lwa się pakuję. :) Zajęcia prowadziło dwóch chłopaków, z głośników poleciał hip-hop, co przyjęłam za dobry znak, zmęczona nieco rytmami disco / latino / dance (niepotrzebne skreślić) z uporem maniaka włączanymi na innych treningach. Nic nie zapowiadało katastrofy. :)

Już podczas rozgrzewki w mojej głowie kołatały się różne myśli. Choć były skutecznie zagłuszane przez kołatanie mojego serca. Zaczęliśmy od biegu dookoła sali (Jak ja nienawidzę biegać!!!), połączonego z krążeniem ramion, pompkami (Pompki?! Jakie, cholera pompki?! Toć ja jednej nie zrobię!) i... burpees. Schemat był prosty: trucht dookoła sali, na znak trenera jedno burpee, później liczba rosła po jednym, aż do pięciu. Szybko się okazało, że już 3 powtórzenia są ponad moje siły. o pięciu nie wspominając. I jak tak stałam przy ostatniej rundzie, rozpaczliwie szukając po organizmie swoich płuc, trener spojrzał na mnie i pokazał, że mam robić pajacyki. Że co, że jak?! Chce mnie wykończyć! Już po rozgrzewce chciałam uciekać z tej sali tortur, chyba jedyne, co mnie zatrzymało, to strach przed tym, że się nie doczołgam do domu. No i resztka ambicji "przecież nie wyjdę teraz, nie jestem mięczakiem". Oj, byłam, wtedy jeszcze byłam. Po rozgrzewce padło magiczne hasło: "każdy bierze po sztandze". (Hura, sztanga, czyli jednak będę Pudzianem). Pamiętam to swoje 6 kilogramów założone na gryf i przerażenie "Na pewno spuszczę to sobie na stopę / kolano / udo. Albo urwie mi się ręka i tak zakończy się moje żałosne trenowanie".  Niestety nie pamiętam, z czego składał się trening właściwy. Wiem, że z czystym sumieniem mogłam po jego zakończeniu zacytować klasyka:

Pamiętam jednak też coś innego: mianowicie ten euforyczny nastrój, który towarzyszył mi po skończeniu (przeżyciu) treningu (tortur). Bolało podczas treningu,wiedziałam, że będzie bolało przez kilka następnych dni. Ale miałam niesamowitą satysfakcję, że jednak nie uciekłam po rozgrzewce i dokończyłam (wiadomo, ani nie najszybciej, ani nie najlepiej) to, co zaczęłam. I choć obawiałam się, że  do domu będę się turlać, bo na czołganie nie wystarczy mi siły, psychicznie czułam się świetnie.

Sobotni poranek był trudny. Nawet bardzo. Miałam zakwasy. Nie, zaraz. Miałam ZAKWASY. Takie, jak nigdy wcześniej. Nie mogłam wyprostować rąk ani utrzymać w dłoni czegokolwiek, nawet telefonu. Wtedy już wiedziałam: TO JEST TO! To jest mój trening. Będę się czołgać, wylewać hektolitry potu, walczyć z zakwasami, ale się nie poddam.

Tak narodziła się moja nowa miłość. Miłość do dyscypliny, którą jest crossfit. Wiedziałam, że będzie to miłość trudna i (a jakże!) bolesna. Ale jeśli nie jest łatwo, to znaczy, że jest warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz