I zaczęła się walka. Pilnowanie tego, co jem, rozwód na stałe ze słodyczami, ograniczenie, a potem rezygnacja ze słodzenia kawy, z której nie umiem zrezygnować. (Wystarczy 21 dni na to, aby się od czegoś odzwyczaić. Z cukrem jest dokładnie tak samo. Wiem z autopsji). No i najtrudniejszy element: stanięcie twarzą w twarz z trudną prawdą, czyli: ile jest na wadze i ile pokaże miara krawiecka? Pokazały dużo. Za dużo. Trudno. Trzeba było przełknąć tę gorzką pigułkę i wziąć się do roboty. I to ostro. Postanowiłam, że ważenia i pomiarów będę dokonywać raz w tygodniu.
Postępy zaczęły się szybciej, niż się spodziewałam. I były większe, niż się spodziewałam. Już tylko po pierwszym tygodniu okazało się, że schudłam aż 2,5 kilograma! Pomyślałam sobie: "No no, w tym tempie to ja szybko będę laską!" :)
Jednak ważniejsze były inne postępy. Kondycja rosnąca z treningu na trening, coraz lepiej wykonywane poszczególne ćwiczenia i coraz większa wytrzymałość organizmu. Już nie sapałam ciężko wchodząc po schodach na drugie piętro, ani też po biegu do uciekającego autobusu nie musiałam przez pół drogi rozglądać się za swoimi płucami. Po którymś z treningów, pozytywnie zaskoczyła mnie wiadomość, którą otrzymałam od jednego z trenerów:
Wtedy byłam o 9 kilogramów lżejsza, niż na początku. I tak, zawsze dawałam z siebie wszystko (i nadal to robię), ale nie sądziłam, że moje postępy aż tak rzucają się w oczy. Co tu dużo gadać, urosłam z dumy. :) Nie zdarzały mi się chwile zwątpienia, moja motywacja cały czas była na wysokim poziomie, ale takie pochwały tylko pozytywnie podkręcają i dają tego przysłowiowego kopa. A to jest bardzo, bardzo potrzebne. Bo człowiek sam aż tak postępów nie widzi.
Można jednak sobie pomóc tę zmianę zauważyć. Wiem, wiem, Kolumbem nie jestem (choć wciąż się obawiam, czy to dźwiganie sztangi nie zmieni mnie w faceta, skoro wszyscy tak twierdzą :P ) i Ameryki nie odkryję. Ale największą zmianę widać po ubraniach. Każda z kobiet, które znam (i pewnie całkiem sporo tych, których nie znam) ma w szafie spodnie / spódniczkę / bluzkę / sukienkę, które "Założę jak schudnę". Ja, z racji tego, że tyłam stopniowo i ubrania "jeszcze pasowały", miałam całkiem sporo takich ubrań w szafie. I mam swoje dwa ulubione przykłady:
1. Moja sukienka z obrony pracy licencjackiej. Sukienka jest przepiękna i szkoda było mi jej oddawać lub wyrzucać. Jednak nie mieściłam się w niej od dawna. Postanowiłam zatem po pewnym czasie (11 kilo później) ją przymierzyć. Pasowała jak ulał!!!
2. Szorty, które kupiłam w ubiegłym roku. Nie dopinałam się w nich. Ostatnio je przymierzyłam i... Nadają się do oprawienia w ramki. Zjechały mi na wysokość, na której nie nosi się spodni, chyba, że chce się wywołać publiczne zgorszenie / radochę wśród mężczyzn / zainteresowanie policji (albo to wszystko naraz). :)
Na zdjęciu powyżej widać zmianę, jaka dokonała się we mnie od rozpoczęcia walki do kwietnia 2015. Różnicę widać od razu. I nie piszę tego z próżności czy przesadnej dumy, ale po prostu. Naprawdę to widać. Zresztą, dokonałam bardzo dużej zmiany, więc mogę być dumna. :) Zdjęcie (za moją zgodą) trafiło na fanpage siłowni, która, można powiedzieć, stała się moim drugim domem. Parę dni później zaczepiła mnie w szatni przed treningiem jedna z klientek i pochwaliła moje postępy oraz powiedziała, że zmotywowałam ją do ćwiczeń. Nie ma nic lepszego, niż usłyszeć, że jest się dla kogoś motywacją!No i może to prawda, że potrzeba 4 tygodni, abyśmy sami zauważyli zmianę, 8, aby zauważyli ją znajomi i rodzina oraz 12, aby zauważył ją cały świat? :)
Nie ma co się poddawać!!! Trzeba walczyć o siebie, a jeżeli walka będzie twarda i uczciwa, postępy przyjdą!