niedziela, 28 czerwca 2015

"Ale ty schudłaś!!!", czyli kilka słów o progresie.

Zmiany są dobre. Od samego początku miałam takie podejście do swojego odchudzania. Że będzie to zmiana na lepsze. I będę tę zmianę kontynuować, dopóki nie osiągnę celu. No właśnie... Cel... Musiałam zadać sobie pytanie: "Jaki tak właściwie masz cel dziewczyno? Samo <schudnąć> to za mało. Ile?". Było mi trudno odpowiedzieć na to pytanie, wiedziałam jednak, że przy moim wzroście (skromne 157 cm. No cóż, małe jest piękne :D ) 5 czy 10 kilogramów to mało. Szczególnie przy mojej wadze początkowej. Na początek więc założyłam sobie, że schudnę 20 kilogramów.

I zaczęła się walka. Pilnowanie tego, co jem, rozwód na stałe ze słodyczami, ograniczenie, a potem rezygnacja ze słodzenia kawy, z której nie umiem zrezygnować. (Wystarczy 21 dni na to, aby się od czegoś odzwyczaić. Z cukrem jest dokładnie tak samo. Wiem z autopsji). No i najtrudniejszy element: stanięcie twarzą w twarz z trudną prawdą, czyli: ile jest na wadze i ile pokaże miara krawiecka? Pokazały dużo. Za dużo. Trudno. Trzeba było przełknąć tę gorzką pigułkę i wziąć się do roboty. I to ostro. Postanowiłam, że ważenia i pomiarów będę dokonywać raz w tygodniu.

Postępy zaczęły się szybciej, niż się spodziewałam. I były większe, niż się spodziewałam. Już tylko po pierwszym tygodniu okazało się, że schudłam aż 2,5 kilograma! Pomyślałam sobie: "No no, w tym tempie to ja szybko będę laską!" :)

Jednak ważniejsze były inne postępy. Kondycja rosnąca z treningu na trening, coraz lepiej wykonywane poszczególne ćwiczenia i coraz większa wytrzymałość organizmu. Już nie sapałam ciężko wchodząc po schodach na drugie piętro, ani też po biegu do uciekającego autobusu nie musiałam przez pół drogi rozglądać się za swoimi płucami. Po którymś z treningów, pozytywnie zaskoczyła mnie wiadomość, którą otrzymałam od jednego z trenerów:

Wtedy byłam o 9 kilogramów lżejsza, niż na początku. I tak, zawsze dawałam z siebie wszystko (i nadal to robię), ale nie sądziłam, że moje postępy aż tak rzucają się w oczy. Co tu dużo gadać, urosłam z dumy. :) Nie zdarzały mi się chwile zwątpienia, moja motywacja cały czas była na wysokim poziomie, ale takie pochwały tylko pozytywnie podkręcają i dają tego przysłowiowego kopa. A to jest bardzo, bardzo potrzebne. Bo człowiek sam aż tak postępów nie widzi.

Można jednak sobie pomóc tę zmianę zauważyć. Wiem, wiem, Kolumbem nie jestem (choć wciąż się obawiam, czy to dźwiganie sztangi nie zmieni mnie w faceta, skoro wszyscy tak twierdzą :P ) i Ameryki nie odkryję. Ale największą zmianę widać po ubraniach. Każda z kobiet, które znam (i pewnie całkiem sporo tych, których nie znam) ma w szafie spodnie / spódniczkę / bluzkę / sukienkę, które "Założę jak schudnę". Ja, z racji tego, że tyłam stopniowo i ubrania "jeszcze pasowały", miałam całkiem sporo takich ubrań w szafie. I mam swoje dwa ulubione przykłady:

1. Moja sukienka z obrony pracy licencjackiej. Sukienka jest przepiękna i szkoda było mi jej oddawać lub wyrzucać. Jednak nie mieściłam się w niej od dawna. Postanowiłam zatem po pewnym czasie (11 kilo później) ją przymierzyć. Pasowała jak ulał!!!
2. Szorty, które kupiłam w ubiegłym roku. Nie dopinałam się w nich. Ostatnio je przymierzyłam i... Nadają się do oprawienia w ramki. Zjechały mi na wysokość, na której nie nosi się spodni, chyba, że chce się wywołać publiczne zgorszenie / radochę wśród mężczyzn / zainteresowanie policji (albo to wszystko naraz). :)
Na zdjęciu powyżej widać zmianę, jaka dokonała się we mnie od rozpoczęcia walki do kwietnia 2015. Różnicę widać od razu. I nie piszę tego z próżności czy przesadnej dumy, ale po prostu. Naprawdę to widać. Zresztą, dokonałam bardzo dużej zmiany, więc mogę być dumna. :) Zdjęcie (za moją zgodą) trafiło na fanpage siłowni, która, można powiedzieć, stała się moim drugim domem. Parę dni później zaczepiła mnie w szatni przed treningiem jedna z klientek i pochwaliła moje postępy oraz powiedziała, że zmotywowałam ją do ćwiczeń. Nie ma nic lepszego, niż usłyszeć, że jest się dla kogoś motywacją!

No i może to prawda, że potrzeba 4 tygodni, abyśmy sami zauważyli zmianę, 8, aby zauważyli ją znajomi i rodzina oraz 12, aby zauważył ją cały świat? :)

Nie ma co się poddawać!!! Trzeba walczyć o siebie, a jeżeli walka będzie twarda i uczciwa, postępy przyjdą!


"Chce ci się?" "Po co to robisz?" i kilka innych ciekawych pytań.

Kiedy zaczynałam swoją przygodę z fitnessem i odchudzaniem, słyszałam różne komentarze i opinie. Było kilka osób, które nie wierzyły, że mi się uda. Które myślały, że szybko się poddam i wrócę do starego stylu życia. Nic dziwnego, wzięłam te komentarze na klatę. Nie wiem, który to już raz z kolei "brałam się za siebie" i postanawiałam schudnąć. Z tą różnicą, że tym razem miało być inaczej. Postanowiłam nie wdawać się w niepotrzebne dyskusje i słowne przekonywanie. Niech efekty przemówią same za siebie i udowodnią, że tym razem to ja miałam rację.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Zawzięłam się na dobre. Zaczęłam chodzić na treningi naprawdę regularnie. Codziennie, bez żadnych wymówek. Impreza w piątek wieczorem? Ok, spoko, ale ja mam trening. Dołączę po 22:00. Może spotkamy się w weekend? Dobra, ale po 13:00, po treningu. Trzeba było ustalić pewne priorytety. Na ogół znajomi to rozumieli. Wiedzieli, że mam cel i nie zawaham się go zrealizować i tym razem nie poddam się w połowie drogi.

Sama sobie byłam i nadal jestem motywacją. Kiedy widzę, jak spadają kilogramy i centymetry, mam ochotę przenosić góry i dawać sobie jeszcze większy wycisk. Ale szybko pojawiły się negatywne komentarze znajomych. Dało mi to trochę do myślenia. Zazdrość? Lenistwo? Stare dobre polskie "Oby innym było gorzej"? Nie wiem. Na początku nawet trochę się przejmowałam, ale szybko stwierdziłam, że to nie mój problem, jeśli ktoś widzi w moim trybie życia... no cóż, problem.

Najczęściej pojawiającym się pytaniem było, i nadal jest, nieśmiertelne: "Chce ci się?". No chyba sobie zrobię koszulkę z takim napisem. To pytanie słyszę wszędzie. Przychodząc do pracy z torbą sportową. "O cześć. Co taka wielka torba?". "Idę na siłownię po pracy." "Serio? Chce ci się?". Jadę w weekend do siłowni, spotykam w autobusie kolegę / koleżankę / sąsiada / nauczyciela / Świętego Mikołaja (niepotrzebne skreślić) "O, dokąd jedziesz?" "Do siłowni. Trening mam." "Ale przecież jest 10 rano. Chce ci się?". "Hej, możemy się dzisiaj spotkać?" "Jasne, ale po 13:00. Idę do siłowni. Trening mam." "O rany, chce ci się?!". Na początku, z uśmiechem na ustach odpowiadałam: "Tak. Chce mi się. Chce mi się trenować, bo mam motywację i cel." Dość szybko jednak to pytanie zaczęło mnie wkurzać i uciekłam się do starego dobrego sarkazmu. "Chce ci się?!" "Nie, k***a, nie chce mi się. Na siłę, za uszy mnie tam wyciągają, a żebym ćwiczyła, grożą mi gorącym pogrzebaczem." B**ch please. Ciało samo się nie zrobi. Sama to się robi opona zimowa na brzuchu i cellulit na udach. Nie twierdzę, że każdy musi trenować, choć to byłoby super, może na stare lata byłyby mniejsze kolejki emerytów do lekarzy, ale dlaczego na moje "Idę na trening" ludzie wybałuszają oczy jakby zobaczyli zielonego, jadącego na jednorożcu i dzierżącego w dłoni Święty Graal ufoludka i pytają: "Chce ci się?!". Albo komentują: "Że też ci się chce. Mi by się nie chciało.". Pokusa, żeby reagować podobnie i mówić ze świętym oburzeniem: "A tobie się nie chce?! Nie chodzisz na siłownię?!" jest bardzo duża. Może za jakiś czas aktywny, a nie kanapowy styl życia będzie standardem.

Mój drugi ulubiony zestaw to mocny tandem: "Nie boisz się, że za bardzo się rozrośniesz?" oraz "Chcesz wyglądać jak facet?". Czyli klasyczna walka ze stereotypem "Jesteś kobietą. Rób tylko cardio". Okej, okej. Ja też jeszcze dość niedawno byłam zwolenniczką (ofiarą?) takiego podejścia. Teraz przy takich pytaniach pozostaje mi przewrócić oczyma i odpowiedzieć krótko: NIE. Odkąd zaczęłam trenować, nie zauważyłam, żeby głos zmienił mi się na niższy albo, żeby przybyło mi owłosienia na twarzy.... Sprawdziłam w lustrze: nadal nie mam zarostu. Więc, hip hip hurra, nie zamieniam się w faceta! A może jednak się zamienię? Może to kwestia czasu? Pierniczę, rzucam sztangę i idę potańczyć zumbę. Nie ma co ryzykować, już i tak jako kobieta mam sporo owłosienia do usuwania. Po co mi jeszcze zarost na twarzy? :)

No i jeszcze są komentarze tych życzliwych_martwiących_się_znajomych_co_to_najlepiej_wiedzą_co_dla_mnie_dobre. Oj, ta grupka to jest kreatywna. "Tyle ćwiczysz. Nie boisz się, że się uzależnisz?". "Po co się tak męczyć. Powinnaś iść na dietę. Mogę ci polecić (tu wstaw nazwę diety cud, po której schudniesz 30 kilo w 30 dni)". "To już uzależnienie". I odpowiedź na moje hasło MAM ZAKWASY: "zakwasy? O nie. nie możesz teraz ćwiczyć. Musisz odpocząć parę dni.". Założę się, że takie złote rady powstają gdzieś nad kolejnym pączusiem / eklerką / pizzą czy innym tego typu jedzeniem. Bo o wymówki łatwo. Nie poćwiczę, bo: boli mnie noga / mam zakwasy po tym jednym treningu, który zrobiłem 15 lat temu / jestem zmęczony po pracy / nie mam z kim / mam za daleko do siłowni / zepsuł mi się samochód. "Wiesz, że od siłowni też można się uzależnić". Owszem, można. Ale jeśli ja mam się od czegoś uzależnić, to niech to będzie siłownia. Bo od czekolady, kanapy i telewizora też można się uzależnić. Ale w siłowni rosną mięśnie, a na kanapie dupa. :)

P.S. Może niech osoby, które tak się obawiają, że ktoś się uzależni od siłowni, założą jakąś grupę wsparcia dla uzależnionych. "Cześć. Jestem Paweł. Nie trenuję już tydzień. Ale zaczyna mnie ciągnąć na siłownię." "Cześć Paweł. Nie martw się. Ten głód minie. Masz tu czekoladę." :)

piątek, 26 czerwca 2015

"Szanuj trenera swojego...

... możesz mieć gorszego" :) Jakie są najważniejsze elementy, które składają się na to, żeby nazwać siłownię "dobrą"? Wykwalifikowana kadra? Oczywiście. Dobry sprzęt? No jasne. Duża przestrzeń? Pewnie. Jeszcze urozmaicony grafik, dogodne godziny otwarcia, no i akceptowanie kart sportowych bez dodatkowych opłat.

No dobra, wszystko fajnie, ale dla mnie to nie wystarczy. Jest jeden element, bez którego siłownia z nawet najdroższym, najlepszym sprzętem, otwarta "na okrągło" i z całym wachlarzem treningów, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie, nie ma według mnie racji bytu. Tym elementem jest ATMOSFERA podczas treningów. A atmosferę tworzą ludzie.

Jako, że odkurzyłam nareszcie swoją kartę sportową i zaczęłam regularnie chodzić na treningi, odwiedzałam różne siłownie. W zależności od tego, jaka godzina lub jakie zajęcia mi odpowiadały, zwiedzałam stołeczne kluby, niczym Indiana Jones zwiedzający egzotyczne zakątki świata. No i z tą atmosferą bywało różnie. Rozpoczynając swoją przygodę z fitnessem, wyszłam z założenia, że nie chcę, aby ktokolwiek się nade mną litował. Wiedziałam, że będzie bolało. I że chcę na każdym treningu dostawać porządny wycisk, taki jak dostałam na pierwszym porządnym treningu.

Szybko przekonałam się jednak, że na niektórych treningach, czy raczej: u niektórych trenerów, nie mogę liczyć na wycisk, jeżeli sama sobie wycisku nie dam. Spotkało mnie kilka ciekawych przygód z trenerami fitness.

Kiedyś zawitałam do jednej z siłowni na trening Tabata. Cała szczęśliwa i zadowolona nie mogłam się doczekać zajęć, myśląc: "Tak, będzie wycisk, będę się wyczołgiwać z sali!". Po czym mój entuzjazm opadł niczym przekłuty balon, kiedy trenerka podeszła do mnie i powiedziała głosem rodem z nagrań relaksacyjnych: "Cześć, widzę, że jesteś tu pierwszy raz. Będzie ciężko. Jak nie będziesz dawała rady, to przerwij, usiądź, odpocznij". Say whaaat?! Ja przyszłam na trening, żeby się, co tu dużo gadać, skatować i napocić, a nie, żeby mnie ktoś głaskał po głowie i pozwalał odpuszczać. Cóż, trening zrobiłam, ale nie dał mi tego kopa i tej satysfakcji, które powinien.

Spotkałam też kilkoro trenerów, którzy wyglądali, jakby zostali na siłę przyciągnięci na zajęcia, mając dużo lepsze rzeczy do roboty. Trenerów, dla których ten zawód jest tylko pracą i nie ma w tym żadnej pasji ani motywacji. Podziwiam ludzi chodzących na tak prowadzone zajęcia. Ileż motywacji musi mieć w sobie takie osoby! Szacun.

Jednak moim ulubionym przykładem jest, i chyba na zawsze pozostanie przypadek, w którym po treningu wyszłam z siłowni wściekła jak stado os. Zdarzyło mi się to raz. Poszłam na pewne zajęcia fitness w pewnej siłowni. Dziarskim krokiem weszłam do sali, gdzie powitał mnie tłum ludzi. I on. Narcyz, Adonis, Apollo i Mister World w jednej osobie. "Klękajcie narody, jestem taki cudowny, a wy, nędzne robaki, nie jesteście godni całować mi stóp." Fuj, gościu, nie chcę, pewnie masz tam hodowlę grzybów. Pierwsza myśl: "Trudno, przecież nie wyjdę teraz". Trener jednak dalej pławił się w swoim blasku chwały (czemuż, ach czemuż, nie wzięłam okularów przeciwsłonecznych?). Cóż, ciekawie się zaczęło. Później padło standardowe pytanie: Kto jest pierwszy raz? A po podniesieniu przez nowicjuszy rąk, komentarz "To teraz osoby, które chodzą już jakiś czas, patrzą z góry na nowych i się uśmiechają". Dooobra. Może i jestem niska, ale nikt nie będzie na mnie patrzył z góry. Trening jakoś przeżyłam, choć w głowie miałam myśl "Ja chcę na swojego crossa!". I szczęście miała szalona hybryda bogów olimpijskich, że nie podeszła mnie krytykować, bo ja nie muszę długo szukać ciętej riposty. A pan trener innych krytykował z zapałem psa goniącego własny ogon. "Ojej, nie dajesz rady? Może ci wiadro podstawię? Nie będziesz mi wymiotować na podłogę". Może to miały być żarty. Ale chyba zrozumiałe tylko w jakimś alternatywnym wszechświecie. Z siłowni wyszłam wściekła, ale szybko cała ta sytuacja zaczęła mnie śmieszyć.

Następnego dnia wróciłam na swoją siłownię, na swój ulubiony trening. Tam poczułam się jak w domu. Każdy uśmiechnięty, każdy z dobrym humorem, każdy lekko zestresowany "Ile burpees każą dzisiaj zrobić?". Ale widać było, że jesteśmy u siebie. Że to jest to. Ale to cały czas były moje początki i czarno widziałam swoją przyjaźń ze sztangą (Błagam, nie chcę być Pudzianem!!!). Wciąż się obawiałam tego, że to męski sport. No i, tak jak się spodziewałam, padło magiczne zdanie: "każdy bierze sztangę". No to poszłam, wzięłam ten gryf, zaciski i 6 kilo talerzy i zmontowałam to wszystko. I wtedy napotkałam karcący wzrok trenera. "Co to jest?". "Eeee, sztanga?" - moja pewność siebie lekko się zachwiała (Za dużo, czy jak?). "Chodź ze mną". Podeszliśmy do stojaka z talerzami i dostałam jeszcze 4 kolejne kilogramy. "Oszalałeś?! Ja tego nawet nie podniosę!!!" "Podniesiesz, podniesiesz.". Nie wierzyłam. Ale podniosłam. Nie wiem, jak wówczas to zrobiłam z moją marną siłą i mięśniami otulonymi ochronną warstwą tłuszczu niczym drzewa na zimę. Ale zrobiłam. Wykonałam trening zaplanowany na ten dzień. I byłam z siebie dumna. Co prawda, cierpiałam następnego dnia okrutne katusze (Ała, moje biedne mięśnie, mam mega zakwasy!!!), ale byłam dumna. I ten trening nauczył mnie dwóch bardzo ważnych rzeczy: siła jest w głowie, a nie tylko w mięśniach i jeżeli powiesz sobie, że nie dasz rady, to nie dasz. Oraz tego, że jeżeli trener wymaga od ciebie więcej, niż ty sobie wmawiasz, to dołóż te cholerne 4 kilogramy na sztangę, bo on wie lepiej, że dasz radę. A potem udowodnij sobie, że możesz to zrobić.

Jak powiedział Henry Ford: "Jeśli sądzisz, że potrafisz - masz rację. Jeśli sądzisz, że nie potrafisz - również masz rację".


środa, 24 czerwca 2015

"Jesteś tym co jesz", czyli: treningi treningami, a co z dietą?

Dieta. Straszne, złowieszcze słowo. Jakie skojarzenia nasuwa słowo "dieta"? Same nieprzyjemne. Głodówka, liczenie kalorii, wyrzeczenia. Życie z kartką w ręku, długopisem za uchem i wagą pod pachą. Koszmar. To ja już wolę być gruba.... Nie, żartuję. Nie wolę.

"Dieta cud". Brzmi lepiej, nie? Ileż tego się namnożyło! Dieta kopenhaska, Dieta Dukana, Dieta niskotłuszczowa, wysokotłuszczowa, jedz połowę, dieta kapuściana, dieta paryskich modelek, Dieta chałwowa, jabłkowa. Dieta 1000 kcal, Dieta 1500 kcal, Dieta, trzydniowa, czterodniowa, tygodniowa. Dieta Raz, Dwa, Trzy, Baba Jaga Patrzy! :) Na każdy dzień roku inna dieta. (No, chyba, że to rok przestępny, to co z tym jednym dniem zrobić???). Dieta cud = jak schudnę, będzie cud. Bo te wszystkie diety to można włożyć w... No dobra, między bajki. Ja postanowiłam nie bawić się w żadne diety fundujące stres i myśli w stylu: "Dobra, jeszcze tylko 3 dni jedzenia samej sałaty / kapusty / jabłek / tynku ze ściany i będę mogła zjeść pączusia / pizzę / trzy tabliczki czekolady / hamburgera z fryteczkami i colą light (bo przecież linię trzeba trzymać)". Brawo. Efekt jo-jo jak znalazł. A przecież nie o to chodzi.



Odżywiałam się, co tu dużo gadać, fatalnie. Tu fryteczki, tam hamburger, tu czekoladka, ciasteczko. A w cycki jak nie szło, tak nie szło. Szło wszędzie indziej. Praca biurowa też nie pomagała. Bo jak człowiek siedzi 8 godzin przed komputerem, to najzwyczajniej w świecie zaczyna podjadać z nudów. To tak jak z tym zaglądaniem do lodówki w domu. "Nudzę się, zajrzę sobie". Zobaczycie, kiedyś lodówka się na Was zemści i będzie przyłazić i zaglądać Wam do pokoju co jakiś czas. :D O czym to ja... Ach, tak! Praca biurowa. Do napakowania się słodyczami nie trzeba szukać okazji. Same przychodzą. Ktoś odchodzi z pracy, ktoś przychodzi, ktoś ma urodziny / imieniny. Komuś urodziło się dziecko, ktoś wziął ślub / rozwód. Codziennie było co świętować.

Aż powiedziałam: "DOŚĆ TEGO!!!" i zmieniłam radykalnie, z dnia na dzień, swój sposób odżywiania. Bo zdrowa dieta, wróć! zdrowe odżywianie, to nie jest coś, co potrwa "ileśtam", a potem się skończy i będzie można wrócić do starych przyzwyczajeń. Nie, to tak nie działa. Trzeba zmienić swój sposób myślenia i cały styl życia. Czy było łatwo? Jasne, że nie! Najbardziej obawiałam się rozwodu ze słodyczami, a szczególnie z ukochaną czekoladą. Okazało się to łatwiejsze, niż się spodziewałam. Wystarczyło zrobić bardzo prostą rzecz: wyrównać posiłki. Ustalić konkretne godziny jedzenia, stałe przerwy i, na litość boską! nauczyć się odróżniać prawdziwy głód od głodu "nudzę się, zjem coś". I nagle... Stał się cud! Ochota na słodycze przeszła, jak ręką odjął. Takie to proste. Dodatkowo, trochę wiary w to, że tak naprawdę to ciacho / baton czy wieeeeelki kawał czekolady nie uczynią mnie szczęśliwą i sukces murowany. Czy było łatwo? Nie, jasne, że nie. Trzeba było zacząć myśleć, co się do brzucha wrzuca. (Tak, mnie myślenie też czasem boli!). I, o zgrozo! trzeba było zacząć gotować. I te pudełka, pudełeczka, pojemniki, pojemniczki. Przysięgam, można to polubić. Ja polubiłam. Trzeba od siebie wymagać.


Jednak nic mnie tak nie śmieszy (albo nie wkurza, zależnie od nastroju), jak komentarze w stylu: "Tak schudłaś, pewnie nic nie jesz" / "Dziecko, ty w anoreksję popadniesz" / "Ale czy ty się dobrze odżywiasz?" Jem. Przysięgam, że jem. I to więcej, niż wcześniej. Jem. Bo, żeby chudnąć, trzeba jeść. Tylko patrzę na to, co jem. Więc anoreksja mi nie grozi. Za bardzo lubię jeść. :D Kieruję się żelazną zasadą, która mówi, że dieta to 70%, a trening pozostałe 30% sukcesu.

"Jesteś tym, co jesz". Hmm, to może ja zjem jakąś trenerkę fitness?! :D

"Nie wstanę, tak będę leżał!", czyli: oj, będzie bolało.

Kiedy wreszcie podjęłam decyzję o rozpoczęciu walki o lepszą sylwetkę, przez jakiś czas nie mogłam znaleźć dla siebie miejsca. Wiedziałam jedno: za nic w świecie nie pójdę na siłownię ćwiczyć na sali wśród "tych wszystkich mięśniaków" ćwiczących na tych "narzędziach tortur", których się boję i nie wiem do czego służą. A przecież nie poprosiłabym nikogo o pomoc. Ja? Taka tłusta, zakompleksiona klucha? Jeszcze by mnie wyśmiali. Przejrzałam więc w internecie grafiki różnych siłowni, klubów fitness. I zaczęłam, dość chaotycznie, uczęszczać na różne zajęcia. A to zumba, a to jakiś inny aerobik. Wtedy jeszcze miałam podejście "sztanga jest be, to dla facetów, nie chcę wyglądać jak Pudzian w spódnicy". Szukałam dla siebie miejsca.

Na zumbę poszłam kilka razy, czułam się trochę dziwacznie. Te układy jakieś takie skomplikowane, wycisku specjalnego ten trening nie dawał. Miałam pewien niedosyt. Dziwności tego rodzaju aktywności dodawał fakt, że te wszystkie kursantki zapatrzone były w instruktora jak w zdjęcie Brada Pitta z czasów jego świetności. Podejrzewam, że gdybym głośno wyraziła swój brak entuzjazmu, mogłabym zostać zatańczona na śmierć. "Nie" - stwierdziłam. "To nie dla mnie".

Później przeszłam przez serię treningów "alfabetycznych": TBC, ABT... FBI, CIA, NKWD :) . Czego dusza zapragnie. Tutaj było trochę lepiej, bo nawet i jakiś zakwas się pojawił tu czy tam. Ale to wciąż nie było to.

I tak minęło trochę czasu, aż do kolejnego przełomowego momentu. Piątek, 30. stycznia 2015. Tamtego dnia na trwających wówczas mistrzostwach świata w piłce ręcznej odbył się pamiętny, kontrowersyjny mecz Polska - Katar. Pamiętam swoją złość i myśl: "A chrzanić to! Nie chce mi się iść na żaden trening". I tu z pomocą przyszła mama, która została poproszona o ponaglające kopy w tyłek, gdyby zachciało mi się nie chcieć. Podziałało. A ponieważ na trening, który miałam w planie na ten dzień, już bym nie dojechała na czas, zajrzałam szybko na stronę siłowni, do której mam przysłowiowy rzut beretem, w celu sprawdzenia grafiku. Plan zajęć głosił: "20:45. Cross Training". Cokolwiek by to nie było. Ale, Mus jest starszy od Niechcieja, a ponieważ były to ostatnie zajęcia w tym dniu na tej konkretnej siłowni, poszłam.

Kiedy w sali fitness zobaczyłam grupę mieszaną, ucieszyłam się, że nie trafiłam na "męskie" zajęcia. Wtedy jeszcze żyłam w błogiej nieświadomości, w jaką paszczę lwa się pakuję. :) Zajęcia prowadziło dwóch chłopaków, z głośników poleciał hip-hop, co przyjęłam za dobry znak, zmęczona nieco rytmami disco / latino / dance (niepotrzebne skreślić) z uporem maniaka włączanymi na innych treningach. Nic nie zapowiadało katastrofy. :)

Już podczas rozgrzewki w mojej głowie kołatały się różne myśli. Choć były skutecznie zagłuszane przez kołatanie mojego serca. Zaczęliśmy od biegu dookoła sali (Jak ja nienawidzę biegać!!!), połączonego z krążeniem ramion, pompkami (Pompki?! Jakie, cholera pompki?! Toć ja jednej nie zrobię!) i... burpees. Schemat był prosty: trucht dookoła sali, na znak trenera jedno burpee, później liczba rosła po jednym, aż do pięciu. Szybko się okazało, że już 3 powtórzenia są ponad moje siły. o pięciu nie wspominając. I jak tak stałam przy ostatniej rundzie, rozpaczliwie szukając po organizmie swoich płuc, trener spojrzał na mnie i pokazał, że mam robić pajacyki. Że co, że jak?! Chce mnie wykończyć! Już po rozgrzewce chciałam uciekać z tej sali tortur, chyba jedyne, co mnie zatrzymało, to strach przed tym, że się nie doczołgam do domu. No i resztka ambicji "przecież nie wyjdę teraz, nie jestem mięczakiem". Oj, byłam, wtedy jeszcze byłam. Po rozgrzewce padło magiczne hasło: "każdy bierze po sztandze". (Hura, sztanga, czyli jednak będę Pudzianem). Pamiętam to swoje 6 kilogramów założone na gryf i przerażenie "Na pewno spuszczę to sobie na stopę / kolano / udo. Albo urwie mi się ręka i tak zakończy się moje żałosne trenowanie".  Niestety nie pamiętam, z czego składał się trening właściwy. Wiem, że z czystym sumieniem mogłam po jego zakończeniu zacytować klasyka:

Pamiętam jednak też coś innego: mianowicie ten euforyczny nastrój, który towarzyszył mi po skończeniu (przeżyciu) treningu (tortur). Bolało podczas treningu,wiedziałam, że będzie bolało przez kilka następnych dni. Ale miałam niesamowitą satysfakcję, że jednak nie uciekłam po rozgrzewce i dokończyłam (wiadomo, ani nie najszybciej, ani nie najlepiej) to, co zaczęłam. I choć obawiałam się, że  do domu będę się turlać, bo na czołganie nie wystarczy mi siły, psychicznie czułam się świetnie.

Sobotni poranek był trudny. Nawet bardzo. Miałam zakwasy. Nie, zaraz. Miałam ZAKWASY. Takie, jak nigdy wcześniej. Nie mogłam wyprostować rąk ani utrzymać w dłoni czegokolwiek, nawet telefonu. Wtedy już wiedziałam: TO JEST TO! To jest mój trening. Będę się czołgać, wylewać hektolitry potu, walczyć z zakwasami, ale się nie poddam.

Tak narodziła się moja nowa miłość. Miłość do dyscypliny, którą jest crossfit. Wiedziałam, że będzie to miłość trudna i (a jakże!) bolesna. Ale jeśli nie jest łatwo, to znaczy, że jest warto.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

New body under construction, czyli początki bywają trudne.




Każdy z nas miał w swoim życiu moment przełomowy. Taki impuls, który z zaskoczenia walnął po głowie i wbił do niej myśl: "coś się musi zmienić!". Pod tym "czymś" mogły kryć się różne rzeczy: zmiana samochodu, pracy, zakończenie związku, który już nie daje szczęścia, przeprowadzka. W moim przypadku "coś" oznaczało rewolucję pod hasłem: "Muszę schudnąć i stać się aktywna!!!". Co było dla mnie takim impulsem, motorem napędowym? Zobaczcie sami:
Tak, to ja. Jeszcze całkiem niedawno. A dokładnie w styczniu 2015. To zdjęcie było motorem napędowym dla mnie. Bo moja reakcja po jego zobaczeniu była mniej więcej taka: "O K***A!!!!! Jest źle!!!!!". Co tu dużo gadać, byłam kanapowcem. Ruchu zażywałam okazjonalnie, w tych rzadkich momentach, kiedy przypominało mi się o tym, że gdzieś tam w portfelu, między zniżkami do "restauracji" typu fast-food, a kolejnym paragonem za słodycze czy chipsy, kurzy się ta karta sportowa i czeka na lepsze czasy. Ogarnęły mnie Niechcemisizm i Tumiwisizm. Nie będę popadać we frazesy w stylu "brakowało mi motywacji". Nie. Najzwyczajniej w świecie byłam leniuchem. Nie chciało mi się ruszyć tyłka z kanapy. A jeszcze ćwiczyć? Pocić się? i to z jakimiś ludźmi? Na siłowni?! Niee, przecież "co ludzie powiedzą jak zobaczą moje fałdy i wielkie uda???". Nie, przecież na co dzień nie widzieli. Tych opiętych do granic wytrzymałości spodni czy sukienek. I tego wystającego brzucha. A tej twarzy jak księżyc w pełni to na pewno nikt, ale to nikt, nie widział. Wolne żarty.  Na szczęście to już przeszłość. W porę (a może w ostatniej chwili?) poszłam po rozum do głowy, odkurzyłam kartę sportową, zwlokłam się z kanapy i zawitałam w progi siłowni. Tak zaczęła się moja walka o lepsze jutro, o zdrowie i wymarzoną sylwetkę. Już dosyć szybko mogłam się pochwalić widoczną zmianą. 

Tak wyglądałam w kwietniu:





Czy to mnie zatrzymało? Absolutnie nie!!! Jestem w połowie drogi. I nie zamierzam się poddawać. Zapraszam na wspólną podróż po ścieżce mojej transformacji!