piątek, 10 lipca 2015

"Padnij, powstań, podskocz", czyli trudna przyjaźń z burpees.

Burpees. A cóż to za twór? To coś do jedzenia? ;) Nie, nic podobnego. Powiedziałabym wręcz, że jest to coś, co odbiera apetyt. Burpee. Flagowe ćwiczenie crossfitowe. Jak wygląda samo ćwiczenie? Schemat jest całkiem prosty. Przynajmniej w teorii. Jak w tytule posta: padnij, powstań, podskocz. Proste, nie? Tak. Lekkie, łatwe i przyjemne. Teoretycznie. Jak wygląda? Zdjęcie poniżej pokazuje krok po kroku:



Okej, wygląda prosto. Pierwsza faza, czyli "padnij" pokazana jest na pierwszych dwóch obrazkach. Wyrzucamy energicznie nogi do tyłu i padamy całym ciałem na podłoże. To nie jest pompka. Później należy energicznym ruchem "skoczyć" nogami do przodu i zrobić drugą część: "powstań". No i najlepsze na koniec: "podskocz", czyli należy wyskoczyć do góry (no jasne, że do góry, w dół wyskoczyć sie nie da :) ) i złączyć ręce nad głową. Tyle teorii. A praktyka... No właśnie...

Swoich pierwszych burpees chyba się nie zapomina. Ja pamiętam swoje pierwsze spotkanie z burpees tak, jakby to było wczoraj. I chyba do końca życia nie zapomnę. To było podczas mojego pierwszego, pamiętnego treningu. A konkretnie podczas rozgrzewki, która prawie mnie zabiła, zmusiła do szukania swoich płuc gdzieś na sali fitness (Jak się oddychało?! Jak się oddychało?! Zapomniałam!) i sprawiła, że miałam ochotę uciekać z krzykiem. Nie, właściwie to bez krzyku, bo oddechu brakowało.

Jak to wyglądało? Bieg dookoła sali, na sygnał trenera mieliśmy do wykonania jedno burpee, potem dwa, i tak dalej. Liczba powtórzeń rosła do pięciu. I o ile część "padnij" wychodziła mi całkiem nieźle, o tyle "powstań" zaczynało przysparzać mi nieco problemów ("nieco" haha, dobre), że już nie wspomnę o końcowym etapie, czyli "podskocz". (Cooo?!? Jakie "podskocz"?! Mam jeszcze podskakiwać?! JA?!). Wtedy skończyło się na tym, że moja kondycja, czy raczej jej brak, moja waga (tak tak, nie jest łatwo podnieść taki ciężar) i moja raczej marna siła, nie pozwolily mi na wykonanie większej liczby powtórzeń, niż trzy. Pięciu nie podołałam.

Ale moje nowe podejście do trenowania i szeroko pojętego zdrowego trybu życia, na który postanowiłam się przestawić, nie pozwoliło mi się poddać. Doszłam do wniosku, że jeśli boli, jeśli mam zakwasy, to znaczy, że moje ciało dostało wycisk (taa, taki jak jeszcze nigdy wcześniej) no i z czasem będzie coraz lepiej.

Tak też było. Szybko okazało się również, że jest to ćwiczenie, które buduje charakter. Dlaczego? Bo jest karnym ćwiczeniem. Jest karą np. za spóźnienie na trening (liczba się zwiększa w zależności od wielkości spóźnienia). Człowiek zaczyna się nieźle pilnować. :)

Przyjaźń z burpees balansuje cały czas na cienkiej granicy między "Nienawidzę tego, nie zrobię ani jednego więcej!!!" a "Hurraa!!! Znowu burpees!! Ciekawe ile dzisiaj zrobię!".  Trochę jest w tym szaleństwa. Ale takiego pozytywnego. Jak już człowiek raz "wsiąknie" to nie ma ochoty przerywać. Choć istnieje dość duże ryzyko, że wsiąknie na dobre... W podłogę. Jak zostanie po nim mokra plama. :)

Czy zrobiłam postępy? Tak, zdecydowanie. I to ogromne. Muszę przyznać, że jestem osobą, która ma w sobie bardzo silną żyłkę rywalizacji. Lubię rywalizować z innymi osobami, lubię ten dreszczyk emocji, kiedy wiem, że mogę się z kimś zmierzyć. Cóż, lubię też wygrywać. A kto nie lubi? Rywalizacja to coś, co zdecydowanie wchodzi mi na ambicję. W pozytywnym sensie. Kiedy ktoś jest lepszy ode mnie, albo szybciej się czegoś nauczy, nie jestem zazdrosna. No dobra, może trochę jestem. Ale cieszę się z każdego sukcesu innych osób i czerpię z nich dodatkową motywację. "Skoro on / ona potrafi już teraz, to ja muszę wziąć się ostro za siebie i zap.... ekhm... ciężko pracować". Pewnie, że chcę być najlepsza. Każdy chce. A jeśli mówi, że nie chce to jest fałszywie skromny.

A skoro o postępach mowa... Miałam okazję sprawdzić swoje postępy w robieniu burpees jak dotąd trzy razy. Popularnym crossfitowym treningiem jest AMRAP (ang. As Many Reps As Possible - tyle powtórzeń, ile to możliwe) w określonym czasie. Jeśli chodzi o burpees, jezt to zwykle 7 minut. Moje pierwsze podejście odbyło się w maju. Wówczas zrobiłam 99 powtórzeń i był to drugi wynik w grupie. Byłam z siebie bardzo dumna... Do momentu, aż w biografii Richa Froninga (czterokrotnego mistrza CrossFit Games) przeczytałam: "Jedną z konkurencji byl AMRAP 7 minut burpees. Zrobiłem 147 powtórzeń i był to beznadziejny, siódmy wynik". Oookeeej.... Weszło mi to na ambicję, choć próbowałam sobie tłumaczyć, że przecież ja trenuję od niedawna, że przecież ja jestem kobietą itp, itd... Nie pomagało. Liczba 147 wryła mi się w głowę i weszła mi na ambicję straszliwie.

Moje drugie podejście, 14. czerwca, było jeszcze gorsze. Tylko 91 powtórzeń. Co tu dużo gadać, byłam wściekła na siebie, że zamiast robić postępy, cofnęłam się. "O nie! Tak nie może być!" pomyślałam sobie. I postanowiłam, że jeszcze cięższą pracą poczynię postępy.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Podejście namber trzy odbyło się 28. czerwca. Niedziela, godzina 11:10. Przed pierwszym powtórzeniem popatrzyłam na siebie w lustrze i pomyślałam "Dobra, jak nie zrobisz ponad 100 to jesteś looooser!". I się zaczęło. Faktem jest, że motywował i dopingował mnie trener, aż w pewnym momencie usłyszałam "Dawaj! Musi być 120". Zrobiłam. 124. Sama nie mogłam przez chwilę w to uwierzyć. Po skończeniu czasu położyłam się na podłodze i rozważałam opcje: czy za chwilę dostanę zawału, czy może jednak będzie mi potrzebne wiadro, a może pójdę na całość i umrę? :) Nigdy wcześniej utrzymanie w ręku markera do zapisania na tablicy wyniku nie było takim wyzwaniem.

Ale ta dzika satysfakcja i to morze endorfin, które zalało mi głowę były tego warte. Udowodniłam sobie wtedy, że mogę więcej. I wiecie co? Na tym nie poprzestanę. Moim kolejnym celem jest 150 powtórzeń do końca lipca. Trzymajcie kciuki!

TAK, burpees można polubić. TAK, można się z nimi zaprzyjaźnić. TAK, można je pokochać. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz